7/08/2011

90 miles to the Cape Cod

Nie mozna pozwolic, by nuda nas zabila. Wychodzac z tego zalozenia Alina niespodziewanie wpadla na pomysl, aby zamiast monotonicznej podrozy samochodem/autobusem do Cape Cod -miejsca zlotu 'naszych' couchsurferow podczas dlugiego weekendu- wybrac sie tam na rowerze!
Nie byloby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, ze odleglosc pomiedzy Bostonem a Cape Cod to 90 mil (ok.150km!)
Nie przerazilo mnie to, a gdy wspomnialam o tym pomysle Paulinie, bez wahania powiedziala, ze do mnie dolaczy. Pomysl sie przyjal i zamiast samotnej podrozy, dolaczylo do mnie 3 osoby.

Wyprawe rozpoczelismy w sobotni poranek. Planowany wyjazd 7.00. Wyjechalismy o 8 poniewaz Chris i Elena sie spoznili (Paula nocowala u mnie)
Swieze, pachnace i usmiechnace zdjecie tuz przed wyjazdem






a tu juz na trasie

Chris zrobil dla nas pyszne buritos! Dobry z niego czlowieczyna.
Nie wiem dlaczego, ale praktycznie kazdy stop organizowalismy przy kosciolach. Na poczatku zydowski, z ktorego ludzie co chwile wychodzili i pytali, czy jestesmy zydami. Jak sie pozniej okazalo potrzebowali 10ciu osob do wykonania modlitw - brakowalo im jednej!
Dzieciaki ze zdziwieniem patrzyly na nasze rowery, bo podobno nigdy wczesniej nie widzieli rowerzystow..

Kolejny przystanek z przymusu.

Kolejny powod dla ktorego cieszylam sie, ze Chris jechal z nami.

Zatrzymywalismy sie mniej wiecej co 20 mil, aby cos przekasic, nawodnic sie i zlapac oddech.
Zamiast deszczu dostalismy slonko a pozniej nawet zachmurzone niebo, wiec pogoda byla idealna. Jechalo sie bardzo fajnie, aczkolwiek pod koniec nasze tylki totalnie wysiadaly.
Dotarlismy do naszej chatki ok. godz 6pm. Wymordowani, spoceni, ale szczesliwi, ze podolalismy!
Na przywitanie "beach juice" po ktorego lyku czy dwoch bylismy..pijani. Bardzo oszczednie!
Wzielismy prysznic, zjedlismy 'obiad'
Simo zrobil burgery. Podobno byly pyszne (nie wiem, nie jadam takiego miesa)

marokanskie kurczaki





No i swietowalismy. Tradycyjnie. W naszym stylu.
Enjoy:







burka!










Tematem przewodnim - Brazylia. Nasz maly "Brazilian Fest" i jelly shots



Byl beer pong i inne gry





Urzadzilismy tez nocny spacer na plaze i nocna kapiel w "ciepluskiej" wodzie




Bylo smiesznie, aczkolwiek ja, Paulina i Chris bylismy tak zmeczeni, ze wcale nie mielismy ochoty na imprezowanie. Po prostu poszlismy spac. :)

(wiekszosc zdjec zrobiona przez Jasona, Aurelie i Simo. Czesc zrobiona przeze mnie aparatem Jasona, poniewaz swojego nie przywiozlam)

Duzo by pisac o tym dniu i tej nocy. Mnostwo ludzi przewinelo sie przez nasz domek i mnostwo rzeczy sie wydarzylo.

Jak widzicie potrafimy bawic sie z klasa :)

Dziekuje za uwage.
Nastepny post o niedzielnej wizycie w Provincetown..
Tymczasem, aby miec o czym pisac, nie tracac chwili rozpoczynam weekend.
Milego Wam wszystkim! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz