2/03/2011

White Mouintains

Nieoczekiwana przerwa na blogu spowodowana byla:
1. problemami zwiazanymi z wgrywaniem zdjec
2. mozolna praca komputera, co w efekcie demobilizowalo autorke tego bloga do zamieszczania postow
3. ograniczona ilosc wolnego czasu

Oficjalnie wracam i daje slowo - teraz nie dam Was spokoju.
Zainwestowalam w laptopa (nowka, a zaplacilam polowe ceny, bez MA tax -w taki sposob ten stan zarabia pieniadze), co ulatwi, a wrecz uprzyjemni mi prace.

Wprowadzam zmiany w zyciu, wiec beda rowniez pewne zmiany na blogu. Ci sprytniejsi beda wiedzieli o czym mowie, a ci mniej wciaz beda sie cieszyc z faktu czytania mojego bloga

Rozpoczynam od poczatku.


Pierwszy weekend po Nowym Roku mialam okazje spedzic w miejscu, w ktorym narodzil sie pomysl o stworzeniu couchsurfingu. A scislej mowiac, w domu, w ktorym dorastal Casey Fenton.
Mowa tu o bracie Jessego, ktorego poznalam podczas 'Moroccan dinner party'. Tym razem zaprosil nas do swojego rodzinnego domu w New Hampshire, White Mountains/Conway.

Korzystajac z okazji, moze troche przyblize Wam historie powstania CS:
Wszystko narodzilo sie kilka lat temu, gdy Casey podrozowal po swiecie. Wiadomym jest, ze koszta noclegow/jedzenia itp. itd. nie sa male. Gdy Fenton wybieral sie do Islandii, postanowil znalezc zakwaterowanie na wlasna reke. Wyslal wowczas wiadomosc do 1.500 studentow z University of Iceland z zapytaniem o nocleg. Odpowiedzialo ponad 50 osob.
Po powrocie z wyprawy, programista wpadl na pomysl stworzenia strony, ktora pomoglaby ludziom z calego swiata w prostym komunikowaniu sie/szukaniu 'kawalka podlogi'.
Grudzien 2002 zaakceptowanie projektu.
Oficjalna data zalozenia CS to 23 styczen, 2003.
Czym Casey Fenton zajmuje sie w obecnej chwili? Wygrzewa na Galapagosach.

Wracajac do podrozy:

Pierwszy przystanek: Walmart i zakupienie potrzebnych na wyprawe rzeczy. Z racji, ze w Walmarcie mozesz kupic wszystko i to po dobrej cenie, kupilismy buty, suszarke, pompowane sanki, a takze niezbedna na naszych wyprawach, cudowna owsianke.

Warunki pogodowe nie sprzyjaly jezdzie. Jadac droga szybkiego ruchu, w srodku lasu, mielismy okazje przez kilka sekund poczuc sie jak w filmie. Samochod przed nami wpadl w poslizg, odbijajac sie od drzewa wyladowal w rowie.

Na miejsce dotarlismy o 3pm. Spotkalismy tam Routh -jak sama siebie nazwala- "artystka"i Matta -"filmmaker" Nazwisko Walczyk :p W Stanach co druga osoba posiada polskie nazwisko, badz polskie korzenie.









Po obiedzie Polki mowia: 'Jedzmy na lyzwy'. No i pojechalismy.
Po pol godz.
Trafilismy w magiczne miejsce...


To miejsce zrobione bylo na wzor malej wioski, w ktorej poczulam sie jak w bajce.

Wejsciowa na lodowisko z wypozyczeniem lyzew jedyne 11$ -taniej niz w Boston Common i o wiele lepsze warunki.

Potknelam sie o kawalek wystajacego lodu i tym oto sposobem zaliczylam glebe. Do tej pory mam ogromnego guza-siniaka na kolanie. Ale mialam niezla frajde!




Spedzilismy tam tylko godzine, bo reszta zamulastej zalogi chciala jechac do baru. Jak sie pozniej okazalo Jesse kiedys tam pracowal, wiec rachunek byl 80%mniejszy niz powinien. Chyba nie musze mowic, ze wszystkim to odpowiadalo:)
Gorska, amerykanka knajpka, jak w filmach.




Z racji, ze Polki szybko sie nudza, wpadlysmy na genialny pomysl, aby rozruszac towarzystwo. I ruszylismy na.. sanki!!
Wejsciowa 15$, zjezdzanie na ogromnych oponach ze stokow. Koszta moze i duze, ale uwierzcie mi na slowo - bylo nieziemsko!! Zjezdzanie na brzuchu, w pojedynke a takze w piecioosobowym polaczeniu 'moczy' - so much fun!



Bylismy tam az do zamkniecia stoku, a pozniej udalismy sie do chatki, gdzie Chris zrobil jajecznice, a Mateusz zaoferowal pomoc w robieniu grzanca. Przekazalam mu paleczke i ponad litr czerwonego wina.
Popijajac winnego grzanca oraz siedzac przy rozpalonym kominku, gralismy w karty (nie pamietam nazwy tej gry, ale mielismy niezly ubaw grajac)






Zmeczeni calodniowym szalenstwem i rozgrzani winnym grzancem, usnelismy jak aniolki. (wykluczajac Jessego, ktory ok 4nad ranem przez godzine siedzial i grzebal w kominku. Trzeba mu to wybaczyc.. "Fakers!" :D )

2 komentarze:

  1. To miejsce w którym jezdziliscie na łyzwach jest przepiekne,bardzo chciałabym tam sie teraz znalesc mm:) A co do meksykanskiej kuchni,jeszcze nigdy mi nic zbytnio nie smakowało,no ale moze nie trafiłam jeszcze na jakas dobra knajpke:) Pozdrawiam:*

    OdpowiedzUsuń
  2. Miejsce bylo bajeczne! Idealne na romantyczna randke. Mieli rowniez powozy, stadnine koni, wiec mozna bylo sie wybrac na przejazdzke po lesie.
    Jesli chodzi o meksykanskie jedzenie, to naprawde ciezko jest znalezc cos dobrego. W zeszlym doswiadczeniu probowalam go w kilku knajpkach i powrownujac, to w gorach wypada najgorzej.

    OdpowiedzUsuń